O „amerykańskim śnie” słyszał chyba każdy. To idea, która przyciąga miliony ludzi z całego świata do Stanów Zjednoczonych, by ci zrealizowali tam swoje marzenia. Kto z nas nie słyszał historii o imigrantach, którzy przyjeżdżali z niczym, a potem stawali się wielkimi biznesmenami? Nie da się ukryć, że Ameryka przyciąga ludzi z całego świata. Jednak droga do sukcesu nie jest łatwa, ale często trudna i wymagająca. Jednak mimo to, wiele osób wciąż wierzy w amerykański sen i dąży do jego spełnienia.

Dla mnie amerykański sen okazał się zaskoczeniem, ale w sumie tylko na początku. Nie o takiej Ameryce śniłem. Pierwsza praca nie była strzałem w dziesiątkę. Nie było wymówek, trzeba było przełamać barierę językową, zetknąć się z amerykańską kulturą i próbować sprzedać książki, bo tylko od tego zależał mój zarobek. Tak jak pisałem, ze zmianą pracy nie było problemu. Trudniej było poradzić sobie z psychiką, która przez trzy tygodnie zdołała się zrujnować. Brakowało mi odwagi, jaką miałem, gdy zdecydowałem się na podróż do Stanów Zjednoczonych. Chciałem wracać do Polski i zapomnieć o Ameryce! Mówią, że Ameryka to sen – życie jak w bajce… Jednak według mnie tak nie było, a o Stanach myślałem jako o najgorszym miejscu. Tak, jak już wspominałem, kulminacyjnym momentem, gdy nie wytrzymałem fizycznie i psychicznie, był poniedziałek w trzecim tygodniu pobytu w USA. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze i opiszę go trochę szerzej niż poprzednio.

Pojechałem do pracy, zapukałem do jednych, drugich, drzwi, ale nikt nie otworzył. Usiadłem na krawężniku i w głowie włączyła się faza rozmyślania nad swoim życiem. Tysiące myśli na sekundę. Co robić dalej? Rezygnować z programu, czy próbować dalej? Wracać do Polski, czy szukać innej pracy? Tak dużo rozważałem nad niedaleką przyszłością, że aż krwawa fala z nosa się wylała. Moje serce biło tak szybko, jakby chciało wyjść z klatki piersiowej, a krew zaczęła tryskać z mojego nosa jak gejzer, ujawniając całą moją panikę. W mojej głowie toczyła się wojna. To był moment, gdy wszystkie emocje wybuchły. Moja energia wyparowała, pozostawiając mnie słabym i bezbronnym wobec tego, co się dzieje. Zadzwoniłem do rodziców poinformować o tym, że rezygnuję. Wiem, że oni cały czas wierzyli, że mi się uda, ale też się martwili i nie wiedzieli, jak mi pomóc. Byłem tam zdany sam na siebie, ale mój Anioł Stróż czuwał i wiedział, kiedy postawić na mojej drodze Magdę, jej męża i syna. Zadzwoniłem jeszcze do bardzo bliskich znajomych i brata, ale pozostał mi wtedy jeszcze tylko jeden telefon do wykonania – poinformować managera, że rezygnuję. Próbowała mnie jeszcze przekonać, żeby zostać i udało jej się, ale tylko na chwilę. W poniedziałek już nie pracowałem. Musiałem odpocząć przede wszystkim psychicznie. Czułem, jak całe moje ciało i umysł wreszcie zaczynają się relaksować, jakby udało mi się oderwać od szumów otaczającego mnie świata i znaleźć ciszę i spokój. Wszystko wokół mnie wydawało się zwolnione, a moje myśli i emocje zaczęły uporządkowywać się i uspokajać, pozostawiając mnie w stanie całkowitego wyciszenia. Idealnym miejscem do odpoczynku był brzeg rzeki Missisipi. Właśnie tam wśród drzew, śpiewu ptaków i szumu wody, moje płuca zaczęły się wypełniać powietrzem, a myśli zaczęły się rozjaśniać i uspokajać, dając mi poczucie, że jestem w stanie w pełni zrelaksować się i zregenerować. Czułem, jakby całe moje ciało i umysł były owinięte w miękki koc, który chronił mnie przed wszelkimi trudnościami i obciążeniami, pozwalając mi na pełny odpoczynek. W końcu poczułem, że oddech staje się łatwiejszy, a moje myśli i emocje zaczynają przypominać spokojny strumień, który płynie wśród zielonych łąk i kwiatów.

Jednak trzeba było wracać do rzeczywistości. Wieczorem po zakończonej „pracy”, jak każdego dnia odebrał mnie manager, z którym mieszkałem. Pewnie o wszystkim wiedział, ale nie miałem zamiaru się mu tłumaczyć. Następnego dnia byłem w pracy z managerką, która mnie rekrutowała. Zobaczyłem, jak ona wykonuje swoje zadania. Podjąłem wtedy wyzwanie jeszcze raz i w środę poszedłem sprzedawać książki. To był dzień, w którym ostatecznie zrezygnowałem z pracy w firmie X. Nawet nie macie pojęcia, jak mi ulżyło. Nidy nie czułem takiej satysfakcji i radości z tego, co zrobiłem. To było jak uwalnianie ciężaru, z którego długo nie zdawałem sobie sprawy. Nie myślałem, że praca w firmie X, aż tak wpłynie na moje zdrowie psychiczne. Jednak już wystarczy opisywania tej wymarzonej i urokliwej pracy. Trzeba przewrócić kartkę i zacząć pisać historię na nowo, aby wspinać się na szczyt góry, o którym wspominałem w pierwszym i drugim artykule.

Poszukiwanie nowej drogi

Jak się okazało, ze zmianą pracy nie było problemu. Global Educational Concepts (GEC) nadesłał mi oferty pracy z różnych miejsc Stanów Zjednoczonych. Mogłem na przykład polecieć na Florydę do Miramar Beach i pracować tam jako hosuekeeper w luksusowym hotelu Hilton. Moją uwagę przykuła jednak oferta pracy na stanowisku „rides team member”, czyli osoby pomagającej przy kolejkach górskich w parku rozrywki. Była to oferta najkorzystniejsza pod względem zarobkowym i odległości koniecznej do przebycia, aby przedostać się z Minnesoty do nowego miejsca pracy. Nowe wyzwanie czekało na mnie w mieście Altoona, w stanie Iowa. Stres, który czułem przed nową pracą, był jak niepokojący dreszcz przeszywający moje ciało. Moje myśli krążyły wokół tego, jak poradzę sobie w nowym środowisku. Czułem się zagubiony i niepewny, zastanawiając się, czy uda mi się sprostać wymaganiom nowej roli, mając jeszcze w głowie to, co musiałem przejść, pracując w firmie X. Chociaż starałem się zapanować nad swoimi myślami, to nie mogłem przestać czuć, że każda chwila przybliża mnie do czegoś, co jest poza moim zasięgiem.

Do hotelu w Des Moines, w którym miałem spędzić resztę pobytu w USA, zawiozła mnie Magda. Pewnie jakby nie jej rodzina i pomoc, którą mi okazali, nie odważyłbym się podjąć nowej pracy. Założę się, że wróciłbym do Polski. Jednak klamka zapadła, podjąłem się nowego wyzwania. Następnego dnia musiałem pojechać do Adventureland Park, w którym miałem pracować. Każdego dnia sprzed hotelu odjeżdżał przerobiony amerykański szkolny autobus, którym pracownicy parku jeździli każdego dnia do pracy.

Okazało się, że byłem tam jedynym Polakiem, który w dodatku ledwo mówi po angielsku. Otrzymałem uniform, zapoznano mnie z zasadami BHP, wyjaśniono kilka niezbędnych kwestii związanych m.in. z Social Seciurity Number, kontem bankowym. Zaskoczeniem dla mnie było, gdy nagle ktoś zaczął mówić, że pracował wcześniej w firmie X. Na początku było nas trzech, którzy zrezygnowali ze sprzedaży książek, ale byliśmy z różnych grup. W ciągu następnych tygodni dochodziły kolejne osoby, aż ostatecznie było nas ponad 20 osób, które przestały sprzedawać książki.

Okazało się, że osoby, które przypisane były do pracy jako „rides member”, w pierwszym tygodniu musiały iść pracować do parku wodnego, jako osoba dbająca o bezpieczeństwo na zjeżdżalniach, ponieważ szkolenie do obsługi kolejek górskich miało być dopiero pod koniec tygodnia, więc aby nie tracić czasu, mogłem pracować na początku w parku wodnym. Dzień przed szkoleniem szef aquaparku zapytał, czy ktoś chce zostać i nie zmieniać stanowiska w Adventureland Park. Choć na początku nie byłem przekonany, to po dłuższej chwili namysłu zdecydowałem, że zostaję. Dodatkowo mogłem wyrobić licencję na ratownika i zarabiać parę dolarów więcej. Tak też zrobiłem i rozpoczęła się wspinacza na nowy szczyt Sukcesu.

Słoneczny Patrol

Praca ratownika była dla mnie wyzwaniem, ale bardzo ją polubiłem. Pod koniec sezonu zostałem wyróżniony, ale o tym później. Z licencją ratownika w ogóle nie było tak łatwo. Kurs trwał przez pięć dni, po osiem godzin każdego dnia. Na koniec szkolenia należało zaliczyć test. Trochę śmieszna sytuacja, ponieważ nie zostałem dopuszczony do egzaminu, bo – jak powiedział manager prowadzący kurs – mój poziom znajomości języka angielskiego nie jest zadowalający. Jeszcze kilka osób było w takiej sytuacji, m.in. koleżanka, która wcześniej była w tej samej pracy co ja. Niektóre osoby poszły na skargę do szefa, który był zdziwiony zaistniałą sytuacją. Jak się później okazało, mogliśmy przystąpić do testu, ale musieliśmy zaliczyć dodatkowy dzień szkolenia. Zrezygnowałem z tego i się poddałem. Stwierdziłem, że zarobię mniej, ale już wystarczy męczenia się na szkoleniu. Jednak w następnym tygodniu po nieudolnie skończonym kursie miał być dodatkowy dzień nauki, na który nie poszedłem, ale tylko na początku. Żeby trochę więcej zarobić, chodziłem rano na sprzątanie basenów. Gdy sprzątałem basen, jedna z managerek zawołała mnie, żebym przyszedł na szkolenie, ale odmówiłem. Jednak po zakończeniu czyszczenia, poszedłem do szefa jeszcze raz go poinformować, że nie będę pracować jako ratownik. On nie odpuścił i wysłał mnie na dodatkowy kurs ratownika. Chcąc czy nie, musiałem iść. I tak zostałem lifeguardem. Szkolenie na ratownika był niezwykle ciekawe, ale i wymagające. Przygotowywałem się do ratowania życia ludzkiego w nagłych sytuacjach. Podczas szkolenia zdobywałem wiedzę teoretyczną oraz praktyczne umiejętności z zakresu udzielania pierwszej pomocy, reanimacji, ratowania tonących, a także obsługi różnego rodzaju sprzętu ratowniczego. Nie żałuję decyzji o zmianie pracy i choć praca ratownika nie była łatwa, to było warto!

Ogniste refleksje

Ile razy słyszało się, żeby używać kremu z flirtem zabezpieczającym skórę przed słońcem! Pierwszy dzień pracy w parku wodnym i już spaliłem sobie stopy. Oparzenie słoneczne to sytuacja, w której zostajemy wciągnięci jakby w ogromną grę kulinarną, gdzie słońce jest naszym wyjątkowo gorącym kucharzem, a nasza skóra to taka delikatna potrawka, która wylądowała na patelni bez odpowiedniego przygotowania. I jak w każdej dobrej grze kulinarnej, każdy element musi być odpowiednio doprawiony i przygotowany, żeby całość smakowała wyjątkowo dobrze. Tym razem moja skóra nie była odpowiednio „przyprawiona” kremem z filtrem, więc słońce postanowiło dodać jej swojej osobistej „pikanterii”. Po dwóch miesiącach pracy w parku wodnym byłem cały brązowy, a moje włosy wyglądały, jakbym je zafarbował na jasny blond.

Kolorowe koraliki

W pracy na różne sposoby próbują docenić i zmotywować pracownika. Tak też było w parku wodnym Adventureland. Każdego dnia po zamknięciu parku odbywało się spotkanie całej drużyny ratowników, aby omówić różne sytuacje, co zrobiło się dobrze, a co źle. Każdego dnia wytypowano osoby, które najlepiej skanowały, czyli kontrolowały swoją strefę – „Scanner of the day”. Za taką nominację otrzymywało się czerwony koralik. Każdy inny kolor oznaczał inne osiągnięcie. Fioletowy koralik był za pozytywnie zaliczony test. Sprawdzanie umiejętności, a w sumie bardziej spostrzegawczości, polegało na tym, że manager lub team leader pozostawił w jednym z basenów (Lazy river) zatopionego manekina. Test był zaliczony, jeśli zauważyło się plastikowego człowieka w ciągu 10 sekund. Później zaczęli testować na inne sposoby. Raz tylko nie zaliczyłem, bo za późno wskoczyłem do wody. Z kolei żółte koraliki były za poprawnie wykonane akcje ratownicze.

Raz zostałem nominowany do otrzymania tytułu „Lifeguard of the week”, za drugim razem nie tylko mnie nominowano, ale również otrzymałem ten tytuł. W nagrodę dostałem m.in. gwizdek, który zdecydowanie był wygodniejszy w użyciu, ponieważ ustnik otoczony był gumą, a trzymając przez cały dzień zwykły gwizdek w ustach, wargi zaczynały już boleć.

Atmosfera w pracy była niesamowita. Bardzo mnie tam polubili, a w szczególności kilku managerów i team leaderów. Jak odjeżdżałem, to chcieli ze mną robić zdjęcia, a szef zapraszał, żeby przyjechać w kolejnym sezonie. W ostatni dzień poszedłem do pracy, jak w każdy inny, ale kilka razy dopytywali, czy na pewno już kończę. Okazało się, że pod koniec pracy szef zrobił podsumowanie sezonu dla osób, które pracowały tam w ramach programu work&travel. Wytypowano trzech najlepszych ratowników, a ja zostałem tym najlepszym. Niesamowite uczucie, gdy wszyscy zaczynają ci klaskać. Zostałem doceniony przez managerów, szefa i wszystkich pracowników. To było ogromne wyróżnienie i dało mi poczucie, że moja ciężka praca nie była na marne. Przykro mi się zrobiło, że to już koniec i trzeba było wyjechać z Adventureland Park, ale czekała mnie jeszcze niesamowita podróż po USA.

A jednak American Dram

Przygoda z Amerykańskim snem była niezwykle trudna, fascynująca, ale bardzo wymagająca.

W końcu zdałem sobie sprawę, że nie zawsze dzieje się wszystko po naszej myśli. Czasami musimy zmienić kierunek i szukać czegoś, co będzie dla nas lepsze. Dzięki pracy jako ratownik zrozumiałem, że ważne jest, aby poświęcić się temu, co sprawia przyjemność, robić to, co się podoba i być gotowym do wymagającej pracy, aby osiągnąć sukces. Nie zawsze wszystko dzieje się tak, jak sobie można wyobrażać na początku. Do głowy mi nigdy nie przyszło, że będę ratownikiem w USA.

Po kilkunastu tygodniach pracy nadszedł czas na odpoczynek i chwilę relaksu. Udało się ze znajomymi zwiedzić Miami, Nowy Jork, Chicago, a pod koniec pobytu w Stanach Zjednoczonych wróciłem jeszcze na kilka dni do rodziny, która mi bardzo pomogła w momencie zmiany pracy.

Lądując na Florydzie, od razu poczułem, że jest to miejsce jak z innej planety. W powietrzu unosił się zapach tropikalnych roślin, a palmy kołysały się na delikatnym wietrze. Po kilku godzinach jazdy wraz ze znajomymi dojechaliśmy na Key West – malowniczą wyspę, gdzie błękitny ocean spotykał się z bezkresnym niebem. Później byliśmy jeszcze w innych częściach Florydy – m.in. Miami, Orlando. Kolejnym przystankiem był Nowy Jork. Gdy tylko wjechałem do Nowego Jorku, poczułem, że trafiłem do miejsca, gdzie dzieje się wszystko. Wszędzie, gdzie spojrzałem, zobaczyłem wieżowce wznoszące się ku niebu i tłumy ludzi, które przemykały pomiędzy nimi. Miasto jest po prostu niesamowite – tętni życiem, energią i kreatywnością. To miejsce, które zawsze będzie na mojej liście miejsc do odwiedzenia. Jednak ma też swoje negatywne strony – brud, hałas, wielu bezdomnych, a szczury to można spotkać w każdym miejscu. Z kolei Chicago spodobało mi się o wiele bardziej niż Nowy Jork. Zaskoczyło swoim bogactwem i różnorodnością. Z jednej strony jest to miasto wielkich wieżowców, które dominują nad krajobrazem i robią wrażenie swoją wielkością. Z drugiej strony jest to miasto, które kipi życiem i kreatywnością na każdym kroku. Przechadzając się ulicami Chicago, można zobaczyć wiele ciekawych atrakcji. Willis Tower, The Bean czy Navy Pier to tylko niektóre z nich. Każde z tych miejsc ma swój niepowtarzalny urok. To tylko niektóre z miejsc, które odwiedziłem w USA, było ich znacznie więcej. W Chicago poznałem też wspaniałą osobę. Utrzymuję z nią cały czas kontakt i mogę śmiało powiedzieć, że stała się dla mnie bardzo bliską osobą, do której mogę zadzwonić, ponarzekać na wszystko, co się u mnie dzieje, ale też się pośmiać z różnych sytuacji. Warto utrzymywać relację z takimi osobami, z którymi śmiejesz się bez powodu, a po każdej rozmowie zapominasz o problemach i zmartwieniach.

Podsumowując, mogę śmiało powiedzieć, że pomimo wielu trudności i problemów udało mi się wspiąć na szczyt góry i osiągnąć sukces. Choć na początku nie było łatwo, to dzięki zmianie pracy i osobom, które poznałem podczas pobytu w USA, mogę podkreślić, że mój „American Dream” się spełnił. Na pewno Ameryka na długo pozostanie w mojej pamięci i pewnie jeszcze tam polecę. Warto podążać za swoimi marzeniami, ale trzeba pamiętać, żeby nie dać się zmanipulować pięknym opisom, bo nie zawsze jest tak kolorowo, jak mogłoby się wydawać. Czy to koniec mojej przygody z Ameryką? Kto wie, zobaczymy.

Krzysztof Guz